Burlington, Guelph, Meaford, Toronto, Halifax-Nowa Szkocja, Langdon Hall, Thanks giving, Bat Mitzvah. Dwa tygodnie, a jakby jeden dzień. Pierwszy raz jestem w tym miejscu razem z mamą, która wraz z powrotem do Polski, pożegnała się z tym krajem. Widzę jej wspomnienia tlące się w głowie. Wspomnienia swoich 3letnich wakacji i wspomnienia moich narodzin. Obserwuję ją jak usilnie próbuje przypomnieć sobie chwile, miejsca i ludzi. Ale to już nie to samo miejsce i domy już inne….
Ja poznaję drugi raz to miejsce i wciąż je odkrywam. Każdy się przyjaźnie uśmiecha, a ja buduję wspomnienia na nowo.
Najpierw BURLINGTON. Pamiętam to miasto sprzed roku. Wciąż jest tak samo spokojne i niewzruszone. Wszystko jest tu słodkie i powolne. Nerwy są niewskazane. Burzą idealny spokój tego miejsca i widok domków, przypominających pałacyki z bajek….
Potem Guelph. Wypełnione fabrykami i magazynami. Wysoko, ponad wystaje katedra. Podobna do tej naszej- europejskiej paryskiej Notre Dam. Dużo tu studentów. Rozpoznacie ich po krótkich spodenkach. Choćby pogoda była jak na Alasce, trudno jest im się chyba pożegnać z tą częścią garderoby. Może to wyznaczanie nowych trendów, albo nowy sposób na uodparnianie organizmu ? Nie wiem.
W setce najlepszych restauracji, czemu się wcale nie dziwie. Homar ze słodkim groszkiem sprzed roku jeszcze dziś powoduje miłe drżenie na języku . Tym razem smak dania mi nieznany. Pieczony Arctic Char. Idealnie rozpływający się w ustach. Coś pomiędzy łososiem, a doradą. Wykwintność dania podkreśla delikatne wina. Wchodzi jak woda, więc muszę zdjąć obcasy. Na deser trufle i małe, za to obficie wypełnione czekoladą, brownies. Rozkosz trwająca bezlitośnie tylko chwilę.Stąd już niedaleko do najlepszej restauracji w hotelu SPA, czyli do Langdon Hall.
THANKSGIVING
Przed wyjazdem w nieznane, przygotowujemy prezent. Dipy do krakersów w trzech postaciach. Moja mama chrzestna wzięła się za łososia, ja zrobiłam guacamole oraz pastę z orzechów i fety.
ThanksGiving spędzamy już gdzie indziej. To Meaford. Lalki tu wiszą na każdej latarni. Przypomina to nasze polskie dożynki. Jedna postać ciągnie drugą w górę i tak całą ulicę.Bawi i przeraża jednocześnie. Oprócz tego dużo lasów i kolorów. Ogromne jezioro Georgian Bay, nad którym położony jest domek znajomych, ciągnie się aż po horyzont. Trudno jest tu rozróżnić błękit nieba od błękitu wody.
Surowy indyk jeszcze leży w soli i cukrze(sposób na wilgotniejsze mięso). Dziwne…myślalałam, że jako główny bohater wieczoru, powinien dawno już siedzieć w piekarniku. Tak jak jest zawsze na filmach. Tymczasem każdy siedzi nad instrukcją urządzenia do szybkiego przygotowania indyka. Burczy mi w brzuchu i tracę nadzieję na kolację. Oglądamy wszyscy film, choć bardziej od losu bohatera filmu, obchodzi mnie los gwiazdora wieczoru(indyka). W końcu, wykończona myśleniem, zapadam w sen…budzi mnie wołanie na kolację i lekko otępiała idę do stołu. Ku mojemu zaskoczeniu wszystko jest gotowe.
Podano tłuczone ziemniaki w dzbanie (takie puree), pieczoną dynię z ziołami, fasolkę usmażoną na surowo, no i naszego bohatera w towarzystwie świeżej żurawiny. Przed zjedzeniem każdy musi za coś podziękować.
W myślach dziękuję, że urządzenie zadziałało i widzę upieczonego indyka (po jedynie półtorej godziny). Halleluyah !
Miłe, amerykańskie zakończenie wieczoru, czyli apple pie i pumpkin pie. Oczy zachodzą mgłą i zapadam w ciężki sen.
Przed nami jeszcze Toronto, Nowa Szkocja i wiele innych miejsc i opowieści, o których chętnie napiszę Wam w następnym poście.