Toronto
Codziennie, wczesnym rankiem wsiadamy do pociągu (burlington-toronto), by powitać miasto świeżym bajglem i kawą. I tak cztery dni, od rana do wieczora.
Toronto jak zawsze w biegu. Żywe, tłoczne i pełne dziwnych ludzi. Można się zmęczyć samym patrzeniem na pędzące osoby.
Najpierw obowiązkowy pobyt w Lawrence Market. Tu witają nas żywe kolory owoców, warzyw, ryb i cukierków. Tysiące odmian ryżu, oliwek,ryb, mięs i orzechów. W biegu zjadamy po amerykańskim, chrupiącym ciasteczku z dużą ilością belgijskiej czekolady i orzeszkami pekanowymi. (Wskazówka: zawsze przychodźcie tu nad ranem. Najlepiej do 15. Wtedy jest najwięcej dostawców i towaru.). Ruszamy na dalsze poszukiwanie przygód.
Cn Tower to nasz kompas. Kiedy widzisz „czubek w chmurach” od razu wiesz gdzie jesteś!
Pewnego dnia wchodzimy na jej szczyt, żeby z góry zobaczyć ten wysoki, bladoniebieski świat. Wszędzie widać szklane domy i wodę. Staję na szklanej podłodze, z której obserwuję miasto znad 500m. Dziwne uczucie. Najpierw strach, potem lekkie uczucie podniecenia i tak na przemian.
Następnego dnia pada deszcz. Toronto w strugach deszczu jest smutne, szare i bez życia. Wtedy nawet taxówki nie są takie pomarańczowe. Przemakają mi buty i mapa. Wysiadamy z autobusu. I nagle wychodzi słońce. Nagle dostrzegamy tylko chińskie znaki. To chiński świat na tle szklanych domów.
CHINA TOWN
Zaczynamy od zielonej herbaty. Dużo tu sklepów z różnymi dziwnymi ziołami i leczniczymi grzybami(do zaparzania). Wyglądają dość przerażająco i pachną nie lepiej. Tracimy siły z głodu i trafiamy do jednej z chińskich knajpek. Dostajemy następną zieloną herbatę i pół godziny zajmuje nam przestudiowanie 6stronnicowego menu. Czerwone, chińskie pismo miesza się z angielskimi nazwami i dostaję bólu głowy. Zmieniam zdanie pięć razy i wybieram w końcu wietnamski naleśnik z wieprzowiną i krewetkami (Błąd !) Za to moja mama wybiera bardziej klasycznie. Makaron sojowy, krewetki, spring rollsy. Zapisujemy wybrane numerki na kartce (system polega na wpisaniu numeru dania z karty, ilości porcji i rozmiaru. Kelner zabiera kartkę i w ten sposób nie musimy nawet wymieniać zdania ).
Nie mogę uwierzyć, że przez 20lat nigdy jeszcze nie udało mi się wybrać czegoś smaczniejszego od dania wybranego przez moją rodzicielkę ! Z głodu zjadamy wszystko, nie wybrzydzamy i dziękujemy z udawanym uśmiechem. Tak naprawdę czuję rozczarowanie. Niedosyt smakowy zapychamy kanadyjskimi ciasteczkami i już jest lepiej.
Kierujemy się do następnego miejsca zaznaczonego na mapie. Wsiadamy do czerwonego autobusu i wysiadamy przy potężnym murze oddzielającym nowoczesne miasto od neogotyckiego zamku na wzgórzu.
CASA LOMA
W samym środku miasta powstał zamek, zwany Casa Loma. Zamek, który bynajmniej nie był miejscem zamieszkania władcy, a jedynie dodatkiem do bajecznego życia niejakiego Sir Henry’ego Milla Pellatta,wpływowego finansisty i żołnierza w służbie Korony Brytyjskiej. Człowieka, dzięki któremu w domach Toronto zaświeciło światło i rozwinęła się elektryczność. Człowieka, który inwestował w powstawanie kanadyjskiej kolei i który stworzył fabrykę samolotów. Niektórzy twierdzą, że Casa Loma była jego zabawką i miejscem urządzania wystawnych przyjęć dla tysiąca gości. Ale ja zdecydowanie wolę tą drugą wersję i mocno wierzę, że jest to prezent Henrego dla jego ukochanej żony. Trzeba przyznać,że całkiem duży ten prezent. Aż 98 pokoi i pierwszy mieszkalny budynek, w którym zamontowano windę. Z najwyższych okien widać panoramę całego Toronto i niesamowite wieżyczki domu, które przypominają komnaty.
Niestety rzeczywistość okazała się zbyt daleka do tej bajkowej scenerii zamku, albo po prostu zbyt życiowa. Ukochana żona umarła, a sam Pellat zbankrutował i musiał opuścić swój dom, oddając go w ręce miastu. Niegdyś jeden z najbogatszych ludzi w Kanadzie został z niczym. Zamieszkał w małym, skromnym domku.Może nazwijmy rzeczy po imieniu…była to chałupina na przedmieściach Mimico. Tam też zmarł,nigdy nie powracając do Casa Lomy.
Wychodzimy nieco przybite wielkością zamku i smutną historią upadku. Wracamy do naszego tymczasowego domu, do Burlington i opijamy to co mamy. Pocieszamy się, że pieniądze to nie wszystko…bo ważne, że są naleśniki z syropem klonowym!
Przed nami jeszcze wciąż Bat micvah i cała Nowa Szkocja:)